Informujemy, że w dniu 02.05.2024 sklepy stacjonarne będą nieczynne! Wysyłki zamówień realizowane będą 06.05.2024
x
Kaukaz - Gruzja i Armenia 2012, cz. III

Kaukaz - Gruzja i Armenia 2012, cz. III

09.03.2016

A może do Armenii? Zapraszamy do poczucia namiastki klimatu panującego w tym jeszcze dość mało popularnym turystycznie kraju. Kolejna część świetnego tekstu Artura o wyprawie do Gruzji i Armenii. Miłej lektury!

 

Szósta rano, budzi nas pukanie w auto. Jakiś pastuszek czegoś potrzebuje. Rozładował mu się telefon, chce go naładować. Potem chce zadzwonić do brata. Podajemy mu swój telefon. Nie pamięta numeru. Chmury się podniosły, wstaje słońce, widać ogrom gór, w które zanurzyliśmy się nocą. Przełęcz jest 100 metrów dalej... Pastuszek wyciąga butelkę domowego wina. Próbujemy, on dopija resztę. Teraz już sam nie wie, czego chce. Opowiada jakieś dramatyczne historie o ludziach tu mieszkających, o wojnie. Niewiele rozumiemy, bo mówi po gruzińsku. Robi się nieprzyjemny, natrętny, zatacza się. Opieramy go o tablicę parku narodowego i odjeżdżamy.

 

Noc spędziliśmy na przełęczy na wysokości 2 926 metrów. Było chłodno, ale nie zimno. Przebudzenie, choć dziwne i niechciane, nastąpiło w miejscu urokliwym. Jesteśmy w Parku Narodowym Tuszetii. Serpentynami zjeżdżamy w nie mniej urocze, coraz bardziej słoneczne doliny. Przy sporym strumieniu, na nagrzanej już polanie, robimy śniadanie. Dalej droga prowadzi po krawędziach skalnych półek, wzdłuż dużego strumienia przewalającego się dużo niżej. Stajemy przy domku informacji turystycznej. Strażnik daje nam mapkę parku. Nie do końca wiem, które z zaznaczonych tam dróg da się przejechać autem, a które są dostępne tylko pieszo, ale warto spytać o tę mapę.

 

Dolina stopniowo rozszerza się, pojawiają się zabudowania i całe wioski. Wreszcie jest i nasze Omalo. To nieduża osada, z wieżami podobnymi do tych w Swanetii. Panoramy na pasma gór graniczące z Dagestanem i Czeczenią są nie do opisania. Są do obejrzenia. W wiosce spotykamy młodego Holendra. Skąd się tu wziął Holender? Opowiadamy mu o naszym ostatnim biwaku. Za Omalo są jeszcze wioski - takie na końcu świata - do których można dojechać. Zostalibyśmy tu na tydzień, ale jeśli chcemy wjechać także do Armenii, to musimy wracać. Wracać, bo drogę do Omalo trzeba pokonać w obie strony, nie ma innego wyjazdu z Tuszetii. Zatem z wielkim żalem wracamy. Dojeżdżamy na przełęcz, przez którą znowu przewalają się chmury. Na przełęczy duży ruch. Pasażerowie wszelkiej maści terenówek dowożących turystów do Oamlo robią sobie tutaj przerwę. Rozmawiamy z Niemcami, z podziwem patrzą na nasze auto. Doszukują się andziasssowej naklejki "Borneo trial" i nie mogą wyjść z podziwu, że byliśmy tym autem na Borneo. Nie próbowaliśmy im tłumaczyć, że chodzi o Borne Sulinowo. Ruszamy z przełęczy, znowu widać całe góry. Obok drogi leży... nasz poranny pastuszek. Wszystkie auta ze zrozumieniem przejeżdżały obok niego, nikt nie reagował. Czujemy się trochę odpowiedzialni za jego położenie, zatrzymuję auto, trącam zwłoki - gość reaguje, więc żyje. Uspokojeni zjeżdżamy naszym nocnym koszmarem. Teraz widać, jak droga wije się po zboczach, jak przecina żleby i upłazy, jak meandruje na stokach. I widać, jaka przestrzeń jest z boku auta, jak tam stromo. Chyba jeszcze nie jechaliśmy tak malowniczą drogą, nawet w górach północnej Albanii.

 

Na miejscu niedoszłego biwaku nad rzeką robimy obiad, zażywamy kąpieli. To naprawdę urocze miejsce.

 

Późnym popołudniem jesteśmy już na płaskim w Kachetii, w krainie winem i winem płynącej. Kachetia zajmuje płaski obszar między górami, leżący w dolinie rzeki Alazani. Słynie ze wspaniałych i długo nasłonecznionych winnic. A w winnicach robi się wino, naturalną metodą gruzińską. Wino fermentuje w glinianych kadziach, zakopanych w ziemi. W Kachetii co chwilę trafiamy na tablice winnego szlaku, prowadzące do kolejnych winnic. Zwiedzamy kilka z nich. Winnica w Napareuli jest szczególnie przygotowana na turystów, ciekawie eksponuje gliniane kadzie do wina w podłodze sali biesiadnej. Rozpytujemy przy okazji o możliwość kupna sadzonek winorośli, bo jeden ze szczepów, saperawi, to bardzo zacna odmiana, z której Gruzini są bardzo dumni. Zresztą - pal licho sadzonki - degustujemy i kupujemy wino. A im więcej degustujemy, tym więcej kupujemy. Miejsce na biwak znajdujemy na rozległych łąkach, opadających lekko w kierunku Alazani. Upalny wieczór, w dali światła Telawi, zapach ziół, jakieś egzotyczne odgłosy przyrody. Pijemy wino. Jesteśmy szczęśliwymi ludźmi.

 

Trudno podróżować po Kachetii. Zwiedzamy jeszcze kilka winnic... W winnicy Saloszhwili po degustacji i długiej rozmowie o sadzonkach pan Aleksiej prowadzi nas do tajnej piwniczki pod swoim domem i butelkuje dla nas dwie butelki znakomitego saperawi. Tak dobrego wina chyba jeszcze nigdy nie piłem. Drżącymi rękami oddałem je później znajomym znawcom wina w Polsce.

 

Oprócz winnic jest w Kachetii jeszcze kilka miejsc ciekawych. Przemykamy przez nie, kierując się w stronę Armenii. Za Telawi w krajobrazie zaczynają dominować stepy. Ciągną się dalej wzdłuż niziny nad rzeką Kurą przez cały Azerbejdżan, aż po Morze Kaspijskie. Przeliczamy czas i z żalem rezygnujemy z odwiedzin monastyru Dawid Goredżo, leżącego przy granicy azerskiej. Pojedziemy tam następnym razem. Za Rustawi przejeżdżamy do Marneuli marną drogą. Asfalt jest tak dziurawy, że miejscowi, równolegle do asfaltu, rozjeździli w otaczającym stepie kilka dróg alternatywnych. Miasteczka w tym przygranicznym rejonie są mocno podupadłe. Leżą przy granicy Amenii i Azerbejdżanu i wyglądają, jakby Gruzja o nich zapomniała. Wjeżdżamy na przejście graniczne Bagrataseri. Gruzińscy pogranicznicy trochę żartując przestrzegają, że w Armenii jest gorzej, że policja często zatrzymuje kierowców, a w Gruzji nie, że po co wyjeżdżamy. Z drugiej strony szlabanu Ormianie witają nas serdecznie, żartują przy wypisywaniu obowiązkowej wizy. Poszło gładko, myślimy, że to wszystko. Trzeba jeszcze "tylko" opłacić COŚ w agencji brokerskiej. Kłębi się przed nią tłumek mężczyzn. Są dwie kolejki - wybieram na chybił trafił. Jest upalne popołudnie. Po pół godzinie jakaś awantura, likwidują drugą kolejkę. Kręcą się brodaci mężczyźni z kwitami w ręku. Przeciskając się wchodzą do środka biura, coś wykrzykują, zaraz wychodzą, rozmawiają z innymi. Pochodzą z różnych krajów, więc gdy chcą ustalić coś razem, przechodzą na rosyjski. Wtedy i ja cokolwiek rozumiem. Ale nadal nie rozumiem, co tam się dzieje. Po godzinie kolejna awantura. Przy okazji dowiaduję się, że najpierw muszę za COŚ zapłacić w banku obok. Ale ile i za co - nie wiem. Biuro wypełnione jest po brzegi: ludźmi i zapachem potu. Po dwóch godzinach nadal stoję na końcu kolejki, wokół widzę tych samych, ciągle nie obsłużonych ludzi. Przyszła do mnie zniecierpliwiona Agnieszka. Pojawił się też pogranicznik, Aga zagaduje go, on mówi po Polsku (pracował kilka lat w Polsce). Zaczyna nam pomagać, wreszcie cokolwiek wiemy. Kolejna awantura, tym razem poważna. Postawna urzędniczka wyrzuca wszystkich z biura, bo trudno jej pracować w hałasie i duchocie. My już zostajemy, nasze dokumenty trafiają do obiegu poza kolejnością. Po zapłaceniu niemałej sumy dostajemy jakieś kwity wjazdowe. Możemy jechać dalej. Miły pogranicznik nie oczekuje od nas dowodów wdzięczności. Życzy udanego pobytu. Przed biurem kłębi się tłumek znanych mi twarzy. Kolejna kłótnia: że nie ma kolejki, że nie wiadomo, kto ma być teraz obsłużony. Ktoś proponuje, zeby ustawić się jeden za drugim, jeden za drugim, to będzie porządek. Ale nikomu to chyba nie jest potrzebne. To typowy klimat przejścia granicznego w Azji. Jeśli dzisiaj miałbym powiedzieć, co trzeba tam załatwić i jak, żeby przejść granicę, to nadal nie potrafiłbym tego zrobić. Oprócz tego, że na samym końcu trzeba jeszcze wykupić ubezpieczenie na auto i pasażerów stosowne do ilości planowanych dni pobytu w Armenii. I już, to wszystko, tylko tyle.

 

Myślę Armenio, że mogłabyś, że stać Cię, aby to przejście graniczne zorganizować lepiej. A może nawet nie zniechęcać do odwiedzania Twojego intrygującego kraju wysokimi opłatami.

 

Jest już ciemno, droga biegnie dnem olbrzymiego rozpadliska tektonicznego, pogłębionego potem przez rzekę. Świerszcze piłują tak zaciętym i równym dźwiękiem, że przez chwilę myślę, że coś się dzieje z autem. Zatrzymuję się na poboczu, wyłączam dla pewności silnik. Dźwięk nie ustaje. Jest taki równy i mechaniczny, że wprowadził mnie w błąd. Jedziemy wzdłuż rzeki. Z drugiej strony strome zbocza. Trudno będzie znaleźć miejsce na biwak. Ale jest wąski mostek do osady na stoku po drugiej stronie rzeki. Przejeżdżamy i zarastającą drogą nad rzeką dojeżdżamy do małej polanki. Trochę zaśmiecona, i szosa za rzeką hałasuje. Ale przecież zaraz zaśniemy i nie będzie to nam przeszkadzać. Jest OK? - pytamy siebie nawzajem. W porządku, nie ma co wybrzydzać, więc wyłączam silnik i światła. W tym momencie, za krzakami 10 metrów dalej, przejeżdża pociąg... Jesteśmy w Armenii.

 

Tym razem śniadanie zjemy później. Podjeżdżamy pod klasztor Sanahin. Aga idzie po chleb. Dostaje go za darmo, co wywołuje sprzeczkę między młodym sprzedawcą a jego matką. W tym czasie ja zamykam auto, zatrzaskując w nim kluczyki. No pięknie. Czuję się jak idiota, widząc przez szybę, jak dyndają obok kierownicy. Zawsze mieliśmy zapasowy kluczyk w torbie, którą zabieramy wysiadając z auta. Akurat w tym roku zmieniliśmy torbę a stara, z kluczykiem, leży sobie w Warszawie. Stoimy pod klasztorem, pytam sprzedawców pamiątek o jakieś noże, blaszki czy druty, o coś, czym moglibyśmy otworzyć auto. Za chwilę pomaga nam pół wioski, akcja toczy się po obu stronach auta. I wreszcie sukces, oklaski i drobne podarunki dla "włamywaczy". Zwiedzamy klasztor. Ma zupełnie inną architekturę, niż gruzińskie. Surowe, ale piękne sklepienia i posadzki. Pojawiają się też nieodłączne symbole ormiańskiego kościoła - chaczkary. Klasztor Sanahin uznaliśmy za najciekawszy z tych, które widzieliśmy w Armenii. Chociaż każdy następny, a zwłaszcza słynny Tatew, trzeba zobaczyć.

 

Z doliny rzeki wjeżdżamy na płaskowyż, do kościoła w Ozun. Znajdujemy tu płaskorzeźby sprzed ponad tysiąca lat i posowieckie symbole. Potem, nad krawędzią uskoku, jemy śniadanie. Nad nami latają orły.

 

Kolejny klasztor Hagharstin za Dilijan jest nie mniej ciekawy, położony między zalesionymi stokami. Przyciąga bielą kamiennych ścian. Ale my znowu jedziemy dalej, bo klasztorów w Armenii jest mnóstwo.

 

Dojeżdżamy nad słynne jezioro Sevan. Zajmuje 5% powierzchni kraju i leży na wysokości prawie 2000 metrów. Na wzgórzu na półwyspie ulokowano klasztor Sevan. Klasztor jest typową atrakcją turystyczną, z parkingiem i barami poniżej. Na ścieżce do klasztoru ruch jest duży, a ścieżka wąska. Przy kościółkach mocno wieje. Znajdujemy kolejne chaczkary.

 

"Chaczkar to esencja ormiańskości, synteza ormiańskiej sztuki i wiary. Są wszędzie tam, gdzie dotarli Ormianie, nie sposób pomylić ich z niczym innym. Z pozoru nic prostszego - kamienna płyta z wykutym krzyżem, tylko linia rzeźby zdradza biegłość artysty. Ale każdy chaczkar jest inny, nie ma dwóch takich samych, różnią się ornamentem, rysunkiem i charakterem. Jedne są dziękczynne, wotywne, inne wyrzeźbiono w jakiejś intencji lub na pamiątkę ważnego wydarzenia, są też chaczkary nagrobne." [WG].

 

Spod klasztoru odjeżdżamy drogą wzdłuż jeziora. Jest sporo miejsc na biwak, ale zapragnęliśmy stanąć nad brzegiem jeziora. To utrudnia poszukiwania, bo albo brzeg jest skalisty, albo nie osłonięty od wiatru, albo otoczony płotem. Wjeżdżamy w dużą kępę drzew, która okazuje się kempingiem. Chyba potrzeba nam kontaktu z ludźmi, więc zostajemy. Stajemy obok ślicznego discovery. Załoga oczywiście z Polski. Marcin i Ania przyjechali tu z kilkuletnią córką. Już w Polsce będziemy na ich kinowej prezentacji zdjęć z Gruzji i Armenii, z miejsc ciekawych i magicznych. Dzięki informacjom od nich wiemy, że mamy realne szanse zdążyć dojechać na południe Armenii, do klasztoru Tatew. Bardzo chcieliśmy go zobaczyć, powinniśmy go zobaczyć, choć zegar naszej wyprawy tyka inaczej i prawie z niego zrezygnowaliśmy. Nie jest to blisko, ale drogi będą dobre, szybkie.

 

Długo jeszcze towarzyszy nam połyskujący Sevan. Mijamy kolejne, odbudowywane kościoły. Trasą Jedwabnego Szlaku wjeżdżamy na przełęcz. Poniżej, przy szlaku, trafiamy na karawanserai. Stara, dobrze zachowana gospoda, znaczące miejsce dla kupców podróżujących kiedyś Jedwabnym Szlakiem. Przy okazji robimy zdjęcie dla firmy wspierającej, do którego zapraszamy rozbawioną grupkę młodych Rosjan. Zjeżdżamy w dół i przez kolejne przełęcze pędzimy do Tatew. Odpuszczamy wizytę przy pobliskim kamiennym kręgu, takim tutejszym Stonehenge. I wreszcie jest droga do Tatew. Mówię: droga, bo do klasztoru trzeba się jeszcze jakoś dostać. Można przejechać autem, przez dolinę i potem serpentynami. Zajmuje to około godziny czasu. Wybraliśmy drugą opcję, ciekawszą, choć według Agnieszki ryzykowną: pojedziemy nowoczesną kolejką linową. Przejazd widokową trasą trwa 15 minut, ale do kasy czekaliśmy prawie godzinę. Na drugim końcu liny, nieco poniżej, zza drzew wychyla się klasztor. Duży kościół, otoczony murem i zabudowaniami akademii, efektownie wklejony jest w otaczające góry. We wnętrzach słychać zbiorowe modlitwy, błogosławieństwa, wszędzie palą się świece. Chaczkary oparte o mury, krzyże wyryte w kamiennych cegłach i bogato rzeźbione drzwi - to elementy, które spotykamy niemal w każdym klasztorze Armenii. Kolejką wracamy do auta. Jeszcze krótka rozmowa z młodymi Czechami, którzy ze znajomym Ormianinem wjadą do Górskiego Karabachu, i rozpoczynamy powrót. Tatew był punktem zwrotnym naszej wyprawy. To jeszcze nie koniec, jeszcze wiele się wydarzy, ale od tej chwili do domu z każdym kilometrem będzie coraz bliżej.

 

Za Eghegnajor chcemy stanąć na biwak na rozległych, nieco podmokłych łąkach między szosą a rzeką Arpa. Widzimy pacujących ludzi, więc idę spytać o pozwolenie. Rolnik jest zdziwiony, że chcemy tu zostać. "- Czemu nie w hotelu?" Trudno wytłumaczyć, on prowadzi nas w bardziej suche miejsce, z ładną trawką. Pytam jeszcze o węże - cóż, czasem są, ale rzadko.

 

Kaukaz - Gruzja i Armenia 2012, foto Artur Kamiński
Autor: Artur Kamiński