Albania alias Shqipëria

Albania alias Shqipëria

13.11.2015

Szanowni Czytelnicy,

sezon wakacyjnych wyjazdów za nami a do pierwszych wyjazdów do Afryki zostało jeszcze kilka tygodni. Land Rover w rodzinie, co udowodnione, uaktywnia gen przygody. Właśnie ten gen który wpływa na całe życie właściciela Land Rovera chcemy promować. Dlatego też, w ciągu nadchodzących tygodni będziemy publikować wspomnienia z wypraw wspieranych przez nas podróżników. Zapraszamy Was do przeniesienia się na chwilę w miejsca odległe, niezwykłe, piękne, zdobyte oczywiście jedynym słusznym środkiem transportu. Dziś pierwsza część opisu wyprawy do Albanii autorstwa Artura Kamińskiego – wieloletniego wyraziciela Land Rovera Discovery 1, podróżnika, fotografa. Miłej lektury!

 

Kiedyś w kabarecie artysta scen przekonywał, że w światowych rankingach w wydobyciu węgla, nadprodukcji ziemniaków czy sprzedaży płaszczy ortalionowych jeśli nie jesteśmy "za" Albanią, to jesteśmy "przed". Wystarczająco to optymistyczne i obiecujące, żeby tam pojechać. Gdy jedzie jedno auto, zebranie załogi nie jest problemem. Choć wydaje się, że jechać w jedno auto do Albanii jest "troszku smieszno, troszku straszno". Że kraj dziki, że daleko, że czarni nas zjedzą, że upał? Jedziemy. Jest połowa lipca. Trudno idzie przecięcie zawodowo-domowej pępowiny. Kolejne sytuacje opóźniające wyjazd nie zapowiadają idylli w czasie wyprawy. W końcu lądujemy na Słowacji u Cyrila w jego chacie, gdzie następnego dnia przygotowujemy wrześniową imprezę pod Wielką Raczą. I dopiero w sobotę startujemy do Albanii. Na przejazd założyliśmy 3 dni. Można krócej. Na Węgrzech i w Serbii duży dystans pokonujemy autostradą. Oczekiwanie na odprawę na granicy Unii (pamiętacie jeszcze, co to jest granica?) zajmuje prawie 3 godziny. Pierwszy biwak na łonie przyrody wypadł w Serbii. Jakieś krzaki, nieużytki. O piątej rano budzi nas walenie w maskę. Serb z długą bronią na ramieniu gestami przekonuje, że nie możemy tu stać i mamy odjechać. Mało zachęcające, jak na początek wyprawy. Dosypiamy na pobliskiej, sympatycznej stacji benzynowej. Niedziela to migające przed oczyma kolejne, dwujęzyczne drogowskazy i wizje dzikich biwaków w Albanii. Jak TAM będzie, czy też będą problemy z biwakowaniem? Próbuję opisać, o czym się myśli, jadąc jednym autem. I że – tak samo, jak stereotypowe opinie o Albanii – większość problemów leży w naszej głowie. I, co pokazał czas, w przypadku Albanii nie ma to ZUPEŁNIE żadnego uzasadnienia.

Przez Novi Pazar i Berane, Wieczorem dojeżdżamy do kempingu w Plav, jeszcze w Czarnogórze. Miejsce przyjemne, czyste i tanie. Dobrze położone do rozpoczęcia podróży do Albanii. Chociaż to znowu tylko nasza głowa: czemu od razu nie wjechać do Albanii i tam znaleźć fajne miejsce na biwak? Potrzebujemy oswoić się z tym, co nas czeka? Jeszcze raz przemyśleć decyzję? Czy – banalne – wziąć ostatni prysznic w cywilizowanych warunkach? Widok na jezioro i góry Albanii nie pozwala zasnąć. Jesteśmy tuż, a jednak jeszcze nie tam. Robię górom nocne zdjęcie na najwyższej czułości, jaką dysponuje aparat. To był błąd.

Dzień pierwszy

18 lipca, w południe budzimy celników na małym przejściu granicznym opodal Vermosh. Co jest ciekawe: czarnogórscy, zapytani o to, nie pozwolili robić zdjęć ich przejścia a albańscy nie mieli nic przeciwko temu. Dzięki temu flaga z dwugłowym lwem dumnie powiewa nad naszym samochodem (na zdjęciu). Dalej droga prowadzi do Vermosh, co nie jest dobrym kierunkiem, bo ślepym i niedobrym. Droga, którą można dojechać dalej, niż do ostatnich domostw w Vermosh, jest mało ewidentna i za drugim mostkiem (licząc od granicy) odbija w lewo pod ostrym kątem. Wiemy to, bo drugi raz obudziliśmy celników, a oni wiedzieli i wyjaśnili, jak jechać. Zdziwicie się może, uważając – nie bez racji – że w dobie globalnego systemu nawigacyjnego nie sposób zabłądzić. To częściowa prawda. Mapy wektorowe do odbiorników GPS obejmują w Albanii 3 główne drogi. Albania to ciągle nie jest target dla producentów map dla GPS. Jak w takim razie Albańczycy jeżdżą po własnym kraju? Mapy rastrowe do OZIego mają ponad 30 lat i troszkę nie odzwierciedlają stanu rzeczywistego. A mój nawigator sterował, z niemałym wyczuciem, według papierowej mapy Albanii 1:400 000, nosa i kompasu. Nie wyobrażacie sobie, jakie to przyjemne. OZI pracował pod fotelem tylko po to, żeby zapisywać ślad naszej drogi.

Zrazu szutrowa droga biegnie przez rozległe łąki i małe wioski jakby zapominała, że to wysokie góry. Potem droga coraz bardziej zapada się w rozległe, skalne doliny i biegnie - co w górach naturalne - po skalnych półkach ledwie przyklejonych na cyjanopan do zbocza. To może być mocno stresujące dla pasażera. Na stromych zboczach widać przyklejone małe wioski i pojedyncze domy. Ludzie żyją tu podobno tylko latem, bo zimą funkcjonować tu się nie da. Częsty widok to rozciągnięte setki metrów plastikowych rur lub akwedukty transportujące wodę ze strumieni do domów, które woda omija albo wcześniej znika pod ziemią. Wokół rozciągają się coraz bardziej przepaściste, strome i wysokie góry. Piękne góry. Jedyne drogowskazy, jakie spotykamy, kierują do wiosek wysoko na zboczach. Nazwy wiosek namalowane na desce znajdujemy na naszej mapie. Potwierdzają pozycję, ale kierują w drogi kończące się ślepo.

Tak zjeżdżamy do wioski z pocztą, kościołem, stacją benzynową i kiloma knajpkami. Tam pierwszy raz spotykamy 2 rodzinne załogi Austriaków, jadące transporterami VW. Knajpy serwują jakieś dania, drinki i super zimną colę. Ze stacji benzynowej nie korzystamy, nie wiem nawet, czy była czynna.

I znowu droga w dół, aż do miejsca, gdzie zaczyna się piąć serpentynami w górę. Po drodze zatrzymują nas robotnicy, bo wysoko nad nami budują czy remontują drogę. Koparka zwala w dół wielkie głazy. Mogą spadać na dolny odcinek drogi, więc ruch jest zatrzymany. Wreszcie puszczają nas, a sytuacja powtarza się na górze, przy koparce. Zjadamy z robotnikami arbuza kupionego jeszcze w Serbii.

Potem już tylko w dół, aż w doliny, gdzie główna droga o nawierzchni z tłuczonego wapienia, z wyprzedzającymi nas tirami jest przeżyciem zgoła odmiennym. W miasteczku Koplik zatrzymuje nas policyjny patrol, bardziej z ciekawości, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Było już późne popołudnie, więc mocno rozzzzssssbawionym głosem tłumaczą, jak trafić do Thet. Właśnie tu zjeżdżamy z głównej "drogi" na wąski, ale przyzwoity asfalt. Przynajmniej nie kurzy się na potęgę. Niebawem, u podnóża gór, w cisowym zagajniku przed Dedaj stajemy na biwak, pachnący tymiankiem i rozgrzanymi cisami. Z Plav przejechaliśmy 124 km pięknymi i nietrudnymi drogami, wymagającymi jedynie czujności za kierownicą.

Dzień drugi

Dzisiaj chcemy dojechać do Theth, małej wioski zagubionej w samym sercu Gór Przeklętych, osławionej opisami w przewodnikach. Wjeżdżamy na wielką, drogową pętlę przez wysokie góry. W wiosce Boge kończy się asfalt. Może i sam Bóg nie ma dalej wstępu? Wszak to Góry Przeklęte, a tablica miejscowości podziurawiona z broni palnej przypomina informację z netu, na temat bezpieczeństwa w Albanii: "W Albani jest bezpiecznie, z wyjątkiem gór północnej Albanii". Właśnie wjeżdżamy w góry północnej Albanii... Komentarz pilota ("a-ja-jaj") zamyka temat niebezpiecznej Albanii już do końca podróży.

Przy okazji robienia fotek okazuje się, że cały wczorajszy dzień, te wszystkie przepiękne góry, były robione na najwyższej czułości aparatu. Skutkuje to dużym ziarnem na zdjęciach. Trzeba uważać z nastawami aparatu. W cyfrowym aparacie bardzo łatwo można popsuć coś, co niepowtarzalne.

Droga ostro wspina się pod górę. Dla nas nie problem, ale ekipie na rowerach szczerze współczujemy. Jest upał, do Theth nie będzie strumieni ani źródeł wody. Dość nieoczekiwanie wyjeżdżamy na przełęcz, skąd widok na góry – tu banalne stwierdzenie, jak na tamto miejsce – zatyka dech w piersiach. Góry Przeklęte jak na dłoni. Choć to raczej Góry Przepiękne, nie na darmo nazywane Alpami Albańskimi. Gdy już nas odetkało, zjeżdżamy w dół. Po drodze rozmawiamy przez radio CB z Polską. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale tak to bywa z radiem, gdy otworzą się szczególne warunki do dalekich łącznośći. Operator Czesław z Małopolski był niemniej zaskoczony, mimo, że jego hobby polega na nawiązywaniu łączności dx-owych. Potem jeszcze kilkakrotnie słyszeliśmy polskie nawoływania, w tym rozmowy polskiej ekipy w Albanii, której chyba deptaliśmy po piętach.

Jeszcze przed Teth wreszcie uzupełniamy wodę, a chwilę potem biorę prysznic pod przydrożnym wodospadem. Gdy "na gółkę" atakuję wodospad, wtedy akurat tą część trudno dostępnego zakątka kraju postanawia odwiedzić kilka ekip jadących busami. Bo musicie wiedzieć, że obok nieczęstych terenówek, po tutejszych drogach kursują busy i – rzadziej – stare, osobowe mercedesy.

Autor: Artur Kamiński