Droga do Fier

Droga do Fier

20.11.2015

Albania od kilku lat stała się często wybieranym kierunkiem wypraw polskich „włóczykijów” dlatego też zdecydowaliśmy się opublikować jako pierwszy opis wyprawy w to ciekawe miejsce. Przez góry przeklęte i jezioro Koman prowadzi nas Artur Kamiński, który dzieli się z nami kolejną garścią wspomnień z wyprawy którą odbył w 2011 roku. Od tego czasu Albania zmieniła się znacznie i cały czas zmienia. Nie kursuje już prom samochodowy (jedynie mały pasażerski, wielkości średniej łódki) wzdłuż wybrzeża na ukończeniu jest budowa pierwszej i jedynej autostrady, jednak góry i klimat Albanii pozostają takie same, jeszcze, oby jak najdłużej. Dla tych którzy jeszcze tam nie byli, kolejna część wspomnień Artura

Niedaleko poniżej wioski rzeka przebija się przez ciasne wąwozy. Warto rzucić okiem i wyobrazić sobie, jak woda przeciska się przez te przełomy podczas wiosennych roztopów. Dalsza droga wprowadza w kolejne doliny. W szerokich miejscach dolin powstają olbrzymie, kamieniste połacie pozbawione roślin. Tu, wiosną, spotykają się rzeki z kilku bocznych dolin i nie dają szansy niczemu, co stanie im na drodze. Teraz jest suche lato, więc zjechałbym na dół na biwak, ale jest na to za wcześnie. Mijamy małe osady, jakieś ruiny i wreszcie jest ONA: wielka, skalna brama, którą widziałem jako duży cień na zdjęciach satelitarnych, jeszcze przed wyprawą jeżdżąc "palcem po mapie". Zdjęcia zrobiły na mnie duże wrażenie, jakoś wyobrażałem sobie ten "przecisk", a teraz tu jestem. Z jednej strony bramy, a za chwilę z drugiej. Jestem, zobaczyłem, przejechałem. Dopiero za bramą jest most i przejazd na drugą stronę doliny, jak każe mapa. Rozpoczynamy wspinaczkę w coraz bardziej zielonych górach. Przybywa rozjazdów. Nawigacyjnie trudny odcinek. Bierzemy nawet informatora. Bierzemy dosłownie, bo starszego pana z laską, w spodniach od garnituru, w białej koszuli i kamizelce, który idzie do sąsiedniej wioski na spotkanie, podwozimy do miejsca, skąd ma już z górki, a my wiemy, jak jechać. Do dzisiaj mam przed oczami jego dumę, skromną elegancję, chęć pomocy i jakiś taki głęboki spokój, mimo problemu ze zrozumieniem wpólnych gestów. I do dzisiaj żałuję, że nie podwieźliśmy go do wioski, do której szedł. Z kim chciał się spotkać? Z kumplem, niewidzianym od zeszłej niedzieli albo od roku? Napiją się razem piwa? A może spotka się z kobietą, dla której przywdział odświętny strój? Niebawem znajdujemy uroczą łączkę na biwak. Niby tuż przy drodze, ale bardzo intymnie i z rozległym widokiem na góry. Po sytym obiedzie w Theth teraz tylko delikatna kolacja z winem. Dzień był przepiękny, przejechaliśmy zaledwie 79 km.

Dzień trzeci

W nocy troszkę wiało, niebo zapowiada deszcz. Szybkie śniadanie i ruszamy razem z deszczem. Od wczorajszego mostu droga jest jakaś inna. Zdarzają się wymyte przez wodę rozpadliny i odcinki skalne, gdzie trzeba jakoś, okrakiem, ustawić auto tak, żeby nie szorowało potem mostami o glebę. I choć dla busów byłoby to kłopotliwe, nie stanowi żadnego problemu dla terenowego auta. Pojawiły się również przydrożne krzyże, a nawet "wieloosobowe" tablice pamiątkowe. Trochę to niepokojące, ale nie sądzę, żeby ci ludzie mieli na tej drodze kłopoty latem. Droga do Shkodry przebija się przez kolejne pasma gór. Wzdłuż zboczy widać przebieg naszej drogi jako jaśniejszą kreskę albo tylko uskok w płaszczyźnie lasu. Ktoś musiał tę drogę wytyczyć, zbudować i doprowadzić do miejsc, gdzie mieszkał pasterz i jego owce lub kozy. Olbrzymi nakład pracy, żeby pasterz mógł dostać się w doliny? Droga jest na tyle wąska, że trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby minąć się z autem jadącym z naprzeciwka. Czasem muszę cofać do najbliższego szerszego miejsca, czasem przytulam się do zbocza, albo - za czym Agnieszka wprost przepadała - do krawędzi drogi, gdzie już tylko powietrze i orły. Innym razem, już z daleka widząc zbliżające się auto, wjeżdżałem w jakieś poszerzenie drogi, jakąś zatoczko-mijankę. Rytuał mijania zawsze miał podobny przebieg, zawsze odbywał się przy akompaniamencie klaksonów i machania rękami. A gdy zrobiłem sobie krótką przerwę tuż przy drodze, kierowca przejeżdzającej ciężarówki zatrzymał się, a ze słów i gestów wynikało, że sprawdza, czy wszystko w porządku, czy nie potrzebujemy pomocy. Takie sytuacje, taki klimat, czuliśmy cały czas jadąc przez góry. A spędziliśmy w nich większość czasu. 80% powierzchni Albanii to góry. Jeszcze przed Shkodrą trafiliśmy na grupę dzieciaków po zajęciach w przyklasztornej szkółce. Zostawiliśmy im większą część zapasu naszych słodyczy. Mijały nas potem zakonnice w białych habitach prowadzące defendera. Z historycznych i geograficznych powodów góry północnej Albanii są zamieszkałe przez katolików. Centralne i południowe części kraju zamieszkują muzułmanie. Wyjeżdżamy z gór na płaskie. Szerokie koryto rzeki jest suche i kamieniste. Kamienny jest także uroczy, zabytkowy most. Ma 300 lat, a wygląda jak rzymski akwedukt. Jest i Shkodra. Wyjmujemy kasę z bankomatu. Ile tego wziąć? Ile będziemy potrzebować w naszej podróży? Przeliczamy to jakoś w odniesieniu do cen paliwa. I tankujemy na przyzwoitej stacji. Uzupełniamy zapasy kuchenne i opuszczamy miasto. Nie jest to łatwe, bo ruch na ulicy odbywa się na luźnych zasadach, zewsząd słychać klaksony a rowerzyści potrafią przejechać przed maską na drugą stronę ulicy. Jak w Neapolu, ale atmosfera bardziej przyjazna.

Spieszymy się do Komanu. Mamy chytry plan, żeby jutro dostać się na prom do Fierze, więc chcemy tam być już dzisiaj. A pogoda nie sprzyja. Deszcz ścigający nas od rana teraz przechodzi w burzę z ulewą. Dojeżdżamy do Komanu. Ulewa taktownie się kończy. To był jedyny deszczowy dzień w czasie naszej podróży po Albanii. Za rzeką, przy moście, jest kemping. Mamy silny imperatyw, żeby dostać się rano na prom, żeby być jak najbliżej wjazdu, więc przez tunel jedziemy wprost na przystań promową. Naczytałem się w necie, jak to jest z promem. Ilość miejsc jest ograniczona, więc wszyscy nie wjadą na prom. A ilu będzie tych "wszystkich"? Gdy prom przypłynie, najpierw muszą go opróżnić, auta będą wyjeżdżać jednokierunkowym tunelem. Jeśli zostaniemy przed tunelem, czy nas wpuszczą, czy zdążymy? Różne obawy, różne pomysły. [Z zeznań innej grupy, która była tam wprawdzie we wrześniu wynika, że na czas rozładunku promu policja zamyka drogę przed tunelem, a gdy wszyscy z promu już zjadą, puszczają ruch na przystań, zaczynając od aut wyjeżdżających z kempingu. To miłe i praktyczne, ale nie wiem, czy postępują tak zawsze.] Ostatecznie stajemy na biwak wprost na betonowej przystani promowej, za tunelem. Z pozoru jest mało intymnie: niewielki, betonowy placyk, tuż obok knajpki i restauracyjka, jakieś auta przyjeżdżają i odjeżdżają, kręcą się ludzie, przypływa łódź z owcami, inna odpływa. Na przystań przyjeżdżają Austriacy, których już znamy, potem Czesi na motocyklach. Potem wszyscy odjeżdżają. Z jednej strony skalne ściany z wjazdem do tunelu, z drugiej obiecujące wody jeziora zatrzymane tuż obok zaporą. W knajpie barman zeznaje, że można tu zostać na noc, za drobną opłatą, bo to jest kemping. Rzeczywiście - na oknach wyklejone są napisy "kamping" i "hotel". Pytamy więc o hotel, gdzie on jest? Chłopak pokazuje na podłogę między stolikami "O, tutaj, na karimatach". W Albanii trzeba nieco przewartościować tradycyjne pojęcia. W restauracji na piętrze jest kibelek z umywalką, więc są warunki. A barman jakoś trzyma to wszystko w kupie, w czystości, jest uprzejmy, chętnie podaje informacje. Wprawdzie chwilowo nie poda nawet kawy, bo nie ma prądu. Mimo bliskości elektrowni trafiliśmy na brak energii. Po godzinie prąd wrócił. Robimy obiad. Cielęcina kupiona w Shkodrze, duszona z warzywami obok motopompy porzuconej na nabrzeżu. Zapach obiadu przyciągnął kilku mężczyzn. Będziemy musieli ich nakarmić? Skończyło się na jakichś wesołych gestach i pogaduszkach o starej motopompie. Znowu przyjeżdżają Austriacy. Stają obok nas, przygotowują nocleg. Być może też mają obawy o miejsce na promie. A może udzieliła im się nasza panika? Zapada zmierzch, atmosfera robi się fajna. W knajpie obok do późna głośno gra muzyka, ktoś na tarasie wznosi kolejne toasty, ale wszyscy są spokojni. Zasypiamy szybciej, niż oni kończą swój dzień. Tego dnia przejechaliśmy 115 km. Do Komanu prowadzi dziurawy asfalt.

Dzień czwarty

Rano jedyną toaletę okupują wszyscy przyjezdni. Tylko Austriaków jest ośmioro. Znajomy naszego barmana je na śniadanie makaron... Prom [ferry] zasadniczo robi jeden kurs dziennie: o 6.30 wypływa z Fierze, w Komanie jest około 9, a o 10 zabiera się z powrotem. Słyszałem,czytałem, że czasem płyną dwa promy. Widziałem ten drugi prom, "troszkę" zaniedbany, ale kiedy uruchamiają drugi kurs - nie wiem. Tak więc musieliśmy dostać się na TEN prom. Już przed 9-tą na przystani zaczynają się nerwowe ruchy. Teren przystani, za który już zapłaciliśmy jak za kemping, teraz zmienił kwalifikację i jest parkingiem, wymagającym kolejnej opłaty, choć auto stoi, gdzie stało. Płacą wszyscy, więc nie wygląda to na haracz od naiwnych turystów. Biletu na prom nie można kupić tak, żeby mieć pewność wjazdu. A przyjeżdżają kolejne busy. robi się czujnie: swoich, zarabiających na turystach, wpuszczą pewnie w pierwszej kolejności. Sytuacja jest taka, że "w kolejkę" ustawiłem się pierwszy, a teraz drogę do wjazdu zastawiło kilka innych aut. Jakoś przestawiam samochód, żeby nie być takim ostatnim. Gdy załoga zaczyna załadunek, rzecz idzie sprawnie i dość sprawiedliwie. A busy tak jak przywiozły ludzi do promu, tak zabierają tych, którzy przypłynęli z Fierze i wracają z powrotem, nie zajmując reglamentowanego miejsca na pokładzie. Dużo miejsca natomiast zajął TIR. Jadąc grupą w kilka samochodów można mieć stresa. Dlaczego tak rozpisuję się o miejscówce na promie? Otóż prom z Komanu do Fierze płynie jedną z trzech najpiękniejszych tras na świecie. [Druga jest w Norwegii a trzecia gdzieś w Ameryce Południowej]. Ponadto, płynąc do Fierze trasa naszej podróży układa się bardzo zgrabnie, i gdybyśmy na prom się nie dostali, trzeba objechać spory kawałek Albanii i być może zrezygnować ze zwiedzenia jakiegoś zakątka. Warto więc popłynąć promem. TRZEBA nim popłynąć! Zatem płyniemy. Nad dziobem i rufą promu dominują żółte bramy, tak charakterystyczne dla zdjęć z rejsu promem, które widziałem w necie przed wyjazdem. A nad bramami dominują góry: czasem łagodne, czasem przepaściste jak na spływie Dunajcem. Bywa, że pomiędzy skałami dla promu pozostaje niewiele miejsca, a z daleka do ostatniej chwili nie widać żadnego przesmyku między nimi. Trasa absolutnie nie przereklamowana. Słońce, upał, rozgrzany pokład a na nim różne typy ludzi, przez ponad 2 godziny rejsu szukające jakiegoś zajęcia dla siebie. Na brzegach małe osady, dla których od 1974 roku, kiedy zbudowano zaporę z elektrownią w Komanie i zalano doliny, jedynym środkiem transportu jest łódź. Nasze elektroniczne mapy pochodzą właśnie z 1974 roku, więc GPS kreśli ślad jeszcze w dolinach, a nie po niebieskiej płaszczyźnie.

Dopływamy do Fierze. Z promu kierujemy się w stronę Valbone, przygranicznej wioski i doliny, słynącej z piękna i licznych wodospadów. Jest środek lata, więc z wodospadów nici. Dobra droga, wysypana tłuczniem, z nowymi, betonowymi barierkami, urokliwa, ale jesteśmy trochę rozczarowani nieczynnymi wodospadami. Wjeżdżamy głęboko w góry, gdzie po drugiej stronie leży nasza dobra znajoma - wioska Theth. W Valbone spotykamy jedyne w Albanii tablice upraszające o zachowanie czystości, o zbieranie śmieci. W Albanii ma to pewne uzasadnienie, bo często spotykamy dzikie wysypiska śmieci. Z drugiej strony, w Polsce też trafiamy na takie w najmniej spodziewanych miejscach. Na początku wsi jest urokliwa knajpa, urządzona ze smakiem, skromnie ale konsekwentnie i czysto. Zostajemy na obiad, to kolejna próba. Trochę trudności językowe, trochę głód powodują, że nie doktoryzujemy się lokalnych smakołyków, tylko zamawiamy pewniaka: rybę z grila, podobno jakąś tutejszą, ale mógł to być po prostu pstrąg. Ale: to był WSPANIAŁY PSTRĄG Z GRILA. Obiad, obsługa, klimat - wszystko na wysokim poziomie. Co ciekawe - za obiad płacimy tyle samo, co za poprzedni, w Theth (1350 leków za dwa nakarmione żołądki). Nawet podejrzewamy pomyłkę kelnera, z szacunków wychodziło więcej. Przez nikogo nie ścigani zjeżdżamy w doliny. Ostatnie spotkanie z Austriakami i jedziemy w stronę Kukes. Obok kolejnej elektrowni wodnej wjeżdżamy na dobrą, bardzo krętą i czasochłonną drogę na południowych brzegach jeziora zaporowego. Właśnie tak: cza-so-chłon-ną. Jest tego ze 30 kilometrów, a jedziemy i jedziemy. Po drodze zatrzymują nas dwie albańskie dziewczyny, chcą sprzedać jakieś zioła (miętę) i kubeczek jagód. Wszystko po 200 leków. Musicie wiedzieć, że w Albanii wszystko kosztuje 200 leków (no, prawie wszystko). Dziewczyny, śliczne blondynki, są siostrami. Często w Polsce pytano mnie, czy Albańczycy są czarni? Otóż nie, w każdym razie nie zauważyłem. Mają normalną karnację, jak Polacy. Może są bardziej ogorzali od słońca, może trafiaja się jacyś ciemniejsi, ale nie są czarni. Kamper za nami odkupił od dziewczyn pół kubeczka jagód, tyle im zostało. Czy też zapłacili 200 leków? A powinni. Wreszcie dojeżdżamy do Kryezi i jeżdżamy na szosę do Kukes. Ta szosa ma wysoki status, bo jest jedną z trzech dróg Albanii uwzględnionych w Automapie. Wcześniej była burza, na drodze leży sporo gałęzi i kamieni opadłych ze stromych ścian okalających drogę. Trzeba uważać, jesteśmy już zmęczeni i rozglądamy się za miejscem na biwak. Im większa szosa, im bliżej dużych miast, tym o dziki biwak trudniej. Zjeżdżamy w rokującą szutrową drogę. Prowadzi dnem ostro wciętej doliny. Jest surowo i ponuro, ponad nami strome stoki, droga na szerokośc auta, dużo głazów, nie ma gdzie stanąć na noc. Ba - nie ma nawet gdzie zawrócić. W końcu wracamy jednak na szosę. W pobliżu przełęczy dostrzegam anteny telefonii komórkowej. Tam staniemy, musi być jakiś dojazd do nich i kawałek miejsca. Niebanalną drogą dostajemy się na szczyt. Piękny widok, dużo płaskiego, świetne miejsce. Wyłączam silnik, ale diesel nadal warczy. Kurde - pracują agregaty pod antenami. Wiatr co chwilę przynosi smród spalin. Zostajemy, będzie dobrze, pewnie to chwilowy brak prądu, za godzinę, dwie, agregaty się wyłączą, będzie gites. Nie było gites, warczały całą noc. Warczały, gdy odjeżdżaliśmy stamtąd rano. W nocy baliśmy się, że zaczadziejemy, bo czuć było spaliny. No właśnie; było czuć. A czad jest bezwonny. I stoimy w przewiewnym miejscu. Tak kombinowaliśmy. Dzisiaj zrobiliśmy 161 kilometrów, nie licząc rejsu promem.

Autor: Artur Kamiński