Po drogach i bezdrożach

Po drogach i bezdrożach

27.11.2015

Dziś kolejna część przygód Artura i Agnieszki Kamińskich po drogach i bezdrożach państwa, o którym Lady Pank śpiewał, jakoby miał być to raj. Z relacji naszych podróżników da się odczuć podobne nastawianie do tego miejsca na ziemi. Zapraszamy do lektury.

Dzień piąty

Rano jeszcze żyjemy. Agregaty nadal warczą. W czasie zjazdu do szosy drobny incydent z owadem większym od naszego szerszenia, hałasującym jak szlifierka. Wpadło toto przez okno jazgocząc okrutnie (krzyczę z wrażenia), odbiło się ode mnie i poleciało do nawigatora (krzyczy z wrażenia). Potem odcinek autostrady, porządnej, z docelowym ograniczeniem prędkości do 80 km/h. W Kukes uzupełniamy warzywa i pieczywo. Miły policjant przypomina nam, żebyśmy pamiętali o zamknięciu auta. Ruszamy na południe, chcemy jechać malowniczym przełomem rzeki Zin Drin. Jedziemy asfaltem zbyt daleko, omijając mało ewidentny zjazd w szutrową drogę. Trafić w nią to lekki problem, na zakręcie szosy opada w dolinę i jest mało widoczna. Generalnie trzeba odpuścić kierunek na Peshkopi. Znowu jedziemy wąskim szutrem przyklejonym do zbocza. Błękitna rzeka wije się gdzieś pod nami, przeciska w wąskich przesmykach, w szerszych miejscach rozlewa szeroko, eksponuje kamieniste łachy.

Co jakiś czas jej nurt mącą wody rzek wpadających z bocznych dolin. Droga to od rzeki ucieka, to znowu do niej powraca. Mijamy kolejne osady, muzułmański cmentarz i co chwilę bunkry. Małe, jednoosobowe pomniki wielkiej schizy Hodży, który za swoich rządów wybudował ich podobno 600 tysięcy. Ażurowym w każdej płaszczyźnie mostem przeprawiamy się na drugą stronę doliny. Zaczynamy szukać zjazdu do Parku Narodowego Lura. Rozpytujemy spotkanych ludzi, bo na drogowskazy nie liczymy. Starają się tłumaczyć, jak mogą. Dżentelmen wiozący owce poświęcił nam dużo czasu. Mówił po angielsku, co rzadkie u starszych Albańczyków. Powiedział, że owce zawiezie dookoła, bo tą drogą, o którą pytamy, ze zwierzakami by nie pojechał. Inni spotkani lokalesi proponują przejść na rosyjski. Ale po moim pytaniu rzuconym w języku Puszkina szybko ze śmiechem rezygnują. Zbyt dawno korzystali z tego języka. Albania dość wcześnie, jak na stare "demoludy", wystąpiła z Układu Warszawskiego i bliżej im było wówczas do języka chińskiego.

Niebawem po minięciu starego, żółtego land rovera (seria ambulans, znany wśród podróżniczej gawiedzi punkt orientacyjny), porzuconego na poboczu, zjeżdżamy do Cidhne. Tam dopiero rozpytujemy o drogę do Lury. Widzimy ją ponad nami, trawersującą zbocze, ale nijak wjechać w nią nie potrafimy. Wreszcie nabieramy wysokości. Spotykamy pasterzy na osiołkach i osiołki obładowane drewnem zwożonym z gór. Droga coraz bardziej rozmyta, potem lawiruje między skałami. A widoki znowu zatykają. I wtedy nagle wyjeżdżamy na rozległy płaskowyż otoczony górami. Tyle, że jeziorek tu nie ma. Lekko pofalowane łąki, pobekujące w w oddali owce, ciepłe światło popołudniowego słońca. Można tu stanąć na biwak. Ale my chcemy do słynnych jeziorek Lura. Leżą w górach po drugiej stronie doliny. Jeszcze długa droga, dojedziemy tam o zmroku... Z płaskowyżu zjeżdamy głęboko w dolinę, gdzie leży tytułowa wioska Lura. Rozpytujemy o jeziorka (jak można rozpytywać po albańsku?). Jedziemy, ale pewni nie jesteśmy dokąd.

Wysokogórskie stawy nie są zaznaczone ani na naszej mapie, ani na szkicach w przewodniku. Nawet nie wiemy, czy one tu są. Pomocny okazuje się Ozi i stare mapy. Mimo błędów w kalibracji mapy widać, że jedziemy we właściwym kierunku, chociaż ustalenie właściwego kierunku na licznych serpentynach nie jest łatwe. Droga też nie, mamy łagodny rock crawling. Wreszcie jesteśmy u celu. Stajemy na brzegu jeziorka wysoko w górach. Jest późno, chłodno i wieje. Zjeżdżamy nad mniejszy staw, jest bardziej przytulny, bo otoczony lasem. A tam... eee, no nic takiego nadzwyczajnego, po prostu stoją tam dwie terenówki: land rover i toyota na niemieckich numerach. Grzecznościowo pytamy, czy nie będziemy przeszkadzać. Ubrani w polary i czapki patrzą na mnie jakoś dziwnie: T-shirt i krótkie spodnie. Jest mi ciągle gorąco po emocjach ostatnich kilku godzin. Jeszcze długo kręcę się w takim stroju wokół auta, a jestem raczej ciepłolubny. Jesteśmy na wysokości ponad 1700 metrów, Niemcy są tam od dłuższego czasu, więc zmarzli. Robimy szybki obiad i wznosimy wspólny toast za odwieczną przyjaźń polsko-niemiecką. Najpierw wódką macedońską, a potem naszą żubrówką. Pojemność landklinicznego kubeczka przerasta możliwości Niemców - piją ze swoich homeopatycznych naparstków. Thomas prowadzi portal www.landyfahrer.dyndns.org Tego bogatego w przeżycia dnia przemierzyliśmy 147 kilometrów, w większości po szutrach i kamieniach.

Dzień szósty

Rano rozpytujemy Niemców o drogę, którą przyjechali do jeziorek. Ma głębokie koleiny, duże głazy. Odradzają jazdę w pojedynkę, bez wyciągarki. Trochę dziś żałuję, że nie spróbowałem, ale w zamian za powrót do Lury tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, dostaliśmy nagrodę. Dwie wioski dalej natykamy się na grupę ludzi w pobliżu małego kościoła. Młody ksiądz przysłany tu ze Słowacji organizuje niewielką społeczność katolickiej parafii. Przystajemy i z wzajemną ciekawością wypytujemy o siebie. Oni: skąd jesteśmy, jak się żyje. My: jak funkcjonują obok siebie społeczności muzułmańskie i katolickie, czy w zimie ciężko się tu żyje (bo latem widać, że niełatwo). Robimy małą sesję fotograficzną. Modele są cierpliwe i chętne do współpracy. Niemłoda kobieta z tradycyjnymi, króciutkimi warkoczykami i twarzą mocno porytą zmarszczkami cały czas, stojąc i rozmawiając, jednocześnie przędzie wełnę. Runo trzyma w zgrabnym zawiniątku na rzeźbionej desce, a wełnę nawija na patyk-szpulkę. Lokalny wesołek demonstruje swoje skarby i sztukę zapalania fajki przy pomocy krzesiwa. W obu tabakierach ma zdjęcia rodziny Clintonów. Widzieliśmy liczne flagi amerykańskie powiewające pospołu z albańskimi. To chyba jakaś miłość Albańczyków do USA, pewnie tak niespełniona i platoniczna (Marek Hłasko, "Piękni dwudziestoletni"), jak kiedyś nasza, Polaków. Ksiądz proponuje, żebyśmy zostali na wspólny obiad. Z żalem rezygnujemy, daleka jeszcze przed nami droga. Z żalem bo uważam, że warto korzystać z takich naturalnych w podróży zdarzeń i sytuacji. Związanie urlopem, zachodni pośpiech, może przyzwyczajenie do tempa kłócą się z ideą podróżowania.

Droga tym razem nie jest arcymalownicza. Widać, że jest mocno eksploatowana i blisko cywilizacji. Choć do Rreshen jest na mapie ledwie kilka centymetów, jedziemy nią jeszcze 3 godziny. Powoli zaczynam mieć dosyć górskich dróg i z ulgą przyjmuję kolejny w Albanii kawałek autostrady (na zakrętach ograniczenie do 60). Nasz plan to dojechać po płaskim w okolice Tirany i tam stanąć na biwak, w parku narodowym z - podobno - piękną panoramą na stolicę. Widząc wiszące nad Tiraną chmury rezygnujemy. I w ogóle jakaś taka niechęć nas naszła na zwiedzanie dużego miasta, w którym komuniści wyburzyli wszystkie zabytki. Przewodnik podnosi do rangi atrakcji główny plac miasta noszący imię bohatera narodowego, oraz knajpy wokół placu. W ten sposób omijamy centralne masywy górskie i jedziemy szosą (celowo nie nazywam tego asfaltem) przez Vlore, Durres do Berat, słynącego z zabytkowej zabudowy miasta. Na szosach, zwłaszcza w miastach, wolna amerykanka. Oczy trzeba mieć z każdej strony głowy. W Berat jesteśmy na tyle późno, a miasto mami przepięknie oświetlonymi, tarasowo rozmieszczonymi, kamiennymi domami, że chcemy stanąć w jakimś bezpiecznym miejscu i zwiedzać nocą miasto.

Rozpytujemy o kemping, ale trafiamy na wyjątkowy brak zrozumienia ludzkich języków. Wreszcie pomaga nastolatek ze swoim wujem. Chłopak gada po angielsku. Pokażą nam w mieście miejsce, gdzie można stanąć na biwak. Prowadzą na nadrzeczny, szutrowy plac pod dużą komendą policji. Podobno stają tam kampery i autokary i tak można. My na to, że chcemy bezpiecznie zostawić auto i zwiedzić miasto. Pomaganie nam trwa już z pół godziny. Rozwiązują wreszcie nasz problem. Choć myślę, że tam, w Albanii, w Berat, na tym placu pod policją też byłoby można bezpiecznie zostać na noc. Jest sobotni wieczór, spacerujemy po nocnym i gwałtownie pustoszejącym mieście. Jakby skończyła się jakaś zbiorowa impreza lub była godzina policyjna. W tłumie, głównie młodzieży, nie widzimy nerwowo rozbieganych oczu, nie czujemy ciśnienia typowego dla Polskich wieczorów. Są jakieś flaszki nie chronione w miejscach publicznych papierową torebką, ale czuć południowy, wakacyjny luz. Jest upalna noc. Z gór północy do Berat przejechaliśmy 258 kilometrów.

Dzień siódmy

Upał od rana. Chcemy zwiedzić zamek na wzgórzu nad Berat. Przed bramą wjazdową, w cieniu drzew, stoi kilka kamperów. Miejsca nie jest dużo, ale wczoraj i my moglibyśmy się tu przytulić. Niby w mieście, ale poza miastem. I do zwiedzania zamku blisko. Spotykamy polską rodzinę. Są zachwyceni Albanią. Opowiadają o znajomych, którzy wcześniej byli razem z nimi, ale nie podzielają ich zachwytów. Nie wczuli się w rytm tego kraju, poobijali samochód i wracali do Polski zniesmaczeni "dzikim" krajem. Długo chodzimy po wiszącym mieście. Młoda para przyjechała na sesję foto w plenerze. Osobówki na stromym podjeździe do bramy zamku ślizgają się na wygładzonych tysiącami nóg wapiennych kamieniach. Gdzieś starszy człowiek prowadzi osiołka. W furcie któregoś z domostw kobieta sprzedaje domowe przetwory. Kupujemy dżem z fig. Potem zwiedzamy muzeum ikon mistrza Onufrego (to bałkański niekanoniczny pisarz ikon). Dochodzimy do miejsca z piękną panoramą na Berat i okoliczne góry. A dalej już trudno cokolwiek zwiedzać, bo upał doskwiera. Wybawienia nie przynosi podupadła cysterna na wodę, mająca niegdyś służyć oblężonym oddziałom. Po cysternie i meczetach oprowadza nas napotkany lokales. Zna teren, podaje fakty historzyczne. Najpierw opowiada o Turkach osmańskich, później o chorym ojcu i kosztach leczenia. Wiemy, że liczy na datek. Nawet bez historii o ojcu jakoś byśmy go wynagrodzili, bo bardzo się starał.

Opuszczamy zamek i Berat i napieramy drogą wzdłuż doliny rzeki Osum. Zmieniły się góry, tutaj obrabia się i sprzedaje łupek. Góry najeżone są spękanymi warstwami łupka a rzeka, nad którą zjeżdżamy poleniuchować, jest pełna łupkowego osadu i trochę mętna. Po kąpieli, na brzegu z piaskiem parzącym stopy jemy spóźnione dziś śniadanie. Robimy pranie, które schnie błyskawicznie. Za Corovode droga robi się szutrowa, czyli zachęcająca do podróży. Ta droga biegnie górą nad wąwozami rzeki Osum. Najpierw majaczą gdzieś niedaleko, ale właściwie niewidoczne. Dostępu do nich bronią zarośla ostów. Dopiero dalej wąwozy pokażą swoje oblicze. Mamy lekkie obawy, czy przejedziemy przez góry w kierunku Permet, a byłoby fajnie, żeby nie cofać się przed Corovode. Nasza mapa na czekającym nas właśnie odcinku pokazuje... brak drogi. Przed wyjazdem zdjęcia satelitarne pokazywały coś, jakby drogę. Rozpytywani po drodze lokalesi - na ile można ich zrozumieć - też potwierdzają możliwość przejazdu. Na wysokości Zaberzan niepotrzebnie wjeżdżamy w drogę na północ. Stop - tam trzeba pojechać w prawo nad rzeką, po ażurowym moście nad wąwozem. I dalej za znakiem na Permet. Był to jeden z niewielu drogowskazów spotkanych na szutrowych drogach Albanii. Dalej ich już nie ma, ale od czegóż jest intuicja. Łupkowe góry są ponure, kruche i mocno osypliwe. Ich dni są policzone: gdy przyjedziemy tam znowu za kilkadziesiąt tysięcy lat, będą tam płaskie, żyzne pola. Miejsce na biwak znajdujemy w bocznej, zupełnie nie rokującej drożynce przez krzaki. Po 100 metrach otwiera się widok na polanę stromo opadającą w dolinę, i na góry, na sąsiednie pasmo. Wysuszone trawy (?) czepiają się sandałów i kłują w stopy. Po kolacji słychać szczekanie psów w pobliskiej wiosce. Pewnie wyczuwają naszą obecność. Znowu trudno zasnąć, bo niebo jest tak za...walone gwiazdami, Mleczna Droga na wyciągnięcie ręki a wszystko, co lata i miga jakby próbowało nawiązac kontakt z nami. No jak tu spać? Zwłaszcza, że było też coś, co latało i gryzło. Zanim zasnęliśmy, przejechaliśmy zaledwie 84 kilometry.

Autor: Artur Kamiński