Rumunia - Siedem grodów Transylwanii
Kilka lat temu z landkliniczną ekipą przemierzyliśmy słynny Maramuresz i Bukowinę.
W 2014 planowaliśmy wyjazd nad morze (Kaspijskie), do Kałmucji, a w drodze powrotnej chcieliśmy zajrzeć na Krym. Ale Putin narozrabiał i musieliśmy zmienić plany. Wybór padł na Transylwanię w Rumunii.
Zastanawiałem się, czy pisać o Rumunii. O Rumunii, która stała się powszechnym celem wyjazdów na długi weekend. O Rumunii przemierzanej od kwietnia do października przez wiele ekip z Polski. Zastanawiałem się, czy pisać o podróży w tak nieodległe i znane miejsce, jak Rumunia. Ale czy aby na pewno znane? Opiszę więc parę miejsc i zdarzeń, które wątpiących być może przekonają do podróży, a stałym bywalcom przypomną albo wskażą fajne miejsca.
W drodze do Rumunii stanęliśmy na biwak na Słowacji. Jakaś rozległa łąka, na skraju myśliwska ambona, myśliwi na czatach. Podjeżdżamy z dyskretnym warkotem dwusetkowego silnika, pytamy, nie ma problemu, zostańcie, nie przeszkadzacie. Z naszego powodu chyba już było po polowaniu. Niebawem myśliwi odjeżdżają, pytają na odchodnym: - A dokąd to? - A do Rumunii. - A po co tam jedziecie, do pracy?
Ha, może nasze sfatygowane auto wywołuje takie refleksje, może biwakowanie na dziko.
A może Rumunia stała się dobrym kierunkiem wyjazdów za chlebem”?
Czas pokaże, że dla nas trochę tak.
Oradea
Secesyjna perełka, piękne, gwarne miasto (unikamy dużych miast, trudniej znaleźć miejsce na biwak). Zdobne kamienice, pasaże, witraże, synagogi. Warto zostać tu kilka godzin. Niespiesznie zagłębiamy się w Góry Apusenii. Przez Borsa i Varciorog jedziemy w kierunku Beius. Szukamy tych cieńszych na mapie dróg. I takie wpuszczają nas w oczekiwany, niebanalny offrajd.
Jak zwykle przeoczyliśmy jakąś boczną drogę i wyjeżdżamy z drugiej strony pasma gór Padurea nie tam, gdzie się tego spodziewaliśmy. To jest piękne w podróży. Szukamy miejsca na biwak. Dużo zabudowań, wycofujemy się z kolejnych obiecujących dróżek. Jeszcze nie wiemy, nie podejrzewamy, że prawdopodobnie gdziekolwiek byśmy w Rumunii podjechali z pytaniem o miejsce na nocleg, to znaleźlibyśmy gościnę.
Znajdujemy wreszcie miejsce na skraju lasu nad Lancasprie, z rozległym widokiem na góry aż po horyzont i zachodzące słońce aż po zmierzch. Pytamy młodych ludzi pasących w pobliżu owce, czy możemy tu zostać. Zrazu zdziwieni, że tu, pod lasem, proponują nam nocleg w domu. To miłe i długo musimy tłumaczyć, dlaczego chcemy jednak w naszym aucie, w naszej sypialni, w naszym tysiącgwiazdkowym hotelu. Zapraszamy do nas na piwo. Niebawem przychodzą z rodzeństwem i gościńcem. Długo i serdecznie rozmawiamy o tym, co robią, jak żyją. Pokazują zdjęcia i filmy. Szczęśliwie mówią po angielsku. Bo rumuński jest jak albański albo gruziński - nie da rady pogadać bez wparcia rąk i alkoholu. Jest już ciemno, gdy dołączają do nas rodzice młodych. Witamy się serdecznie jak starzy znajomi. Przynieśli nam dużą torbę pełną smakołyków: mnóstwo słoiczków z kompotami, butlę prawdziwego mleka, jaja i placindę - rodzaj naszych naleśników, ale ciasto wymieszane jest i zapiekane z serem. Kompoty pijemy do końca wyprawy, a mleko zostawiamy, żeby się zsiadło. Parę dni później zdejmiemy z niego masło (bo w czasie jazdy cały czas się ubijało) i zrobimy pyszny obiad z sadzonymi jajkami i puree ziemniaczanym.
Z Emanuelą i Christianem umawiamy się na następny dzień na wycieczkę. Zaprowadzą nas do jaskini i pokażą jeziorko przepięknej urody. Rano jemy smażone placindy z ciepłym mlekiem, zamieniamy się pasażerami w autach i do południa spędzamy wspólnie czas. Gospodarze troszkę dziwią się, po co i dokąd jedziemy dalej. Chyba troszkę żal się rozstawać.
Jaskinia Niedźwiedzia (PesteraUrsilor)
Góry Apusenii to wspaniały, krasowy obszar. To znaczy, że znajdziemy tam mnóstwo jaskiń. Niedźwiedzia jest bodaj najbardziej znana, ze względu na znaleziony szkielet niedźwiedzia i bogatą szatę naciekową. Zwiedzając warto wykupić pozwolenie na robienie zdjęć, Fotografuj z lampą błyskową, ale spróbuj także ustawić w aparacie wysoką czułość i rób zdjęcia korzystając tylko z obecnego w jaskini światła. Efekty są diametralnie różne. Od jaskini nowym, unijnym asfaltem wjeżdżamy w wysokie partie gór. Po wyjechaniu z lasu wbijamy w boczną, szutrową drogą przez rozległe łąki i zjeżdżamy do uroczej doliny Glavoi, w której koncentruje się życie towarzyskie z okolicy. Jest tam dziki kemping, ale wyposażony w kilka barów serwujących nie tylko piwo. Mimo wczesnej jeszcze pory postanawiamy tu zostać, między ludźmi. Pieszo idziemy do nieodległej Doliny Ponor. Piękne góry, piękne łąki. Wzdłuż doliny płynie potok, który na końcu doliny zapada się pod ziemię. To jest tytułowy ponor i zarazem dość powszechne zjawisko na terenach krasowych. Od ponoru rzeka płynie dalej podziemnymi korytarzami i znajduje ujście gdzieś poniżej, w wywierzysku. Różnymi metodami (między innymi barwieniem wody) określa się długość i miąższość tych podziemnych duktów. W porze wiosennych roztopów potok niesie tyle wody, że ponor nie jest w stanie jej przyjąć. Wtedy cała polana w dolinie jest zalana, tworząc urocze jezioro. W okolicy jest dużo jaskiń, a nasz kemping to przy okazji baza wypadowa rumuńskich speleologów. Spotykamy wiele grup z kaskami na plecakach. Wieczorem na kempingu niemal wszyscy rozpalają ogniska. Drewno w pobliskim lesie jest mokre i omszałe, więc ogień jest marny. Wszędzie snują się dymy, tu i ówdzie ktoś śpiewa. Następnego dnia od rana szutrową drogą przyjeżdżają autokary... i dowożą kolejnych namiotowców. Jest sobota, więc rozległe i spokojne do tej pory miejsce zapełnia się błyskawicznie.
Dzikie kempingi spotkaliśmy w różnych miejscach Rumunii. Dziki, to znaczy bezpłatny, bezobsługowy i bez zaplecza sanitarnego. Z tego powodu okoliczne lasy są zawalone papierami i nie tylko. Ale atmosfera jest pierwszorzędna, a Rumuni przyjeżdżają w takie miejsca na urlop, od lat w to samo miejsce.
Jaskinia Lodowa (Scarisoara)
Z kempingu odjeżdżamy szutrem, przechodzącym szybko w rozjeżdżone, błotniste drogi. Niestety - są to jedyne drogi w tych górach, więc jadą nimi zwykłe auta. Jakoś dają radę, więc umniejszają powagę naszego offrajdu. Te góry żyją, więc auta i porozrzucane w nich osady i tartaki są częstym zjawiskiem. Trochę według mapy, trochę według intuicji, trochę zasięgając języka, tym razem bez pudła trafiamy z drugiej strony gór pod jaskinię Lodową. To ciekawy (o)twór, na dnie głębokiego leja. Upalny dzień, długie zejście, a w jaskini na dnie miły chłód i zwały lodu. Do jaskini trzeba kawałek podejść z parkingu poniżej centrum wioski.
Kolorowe jezioro i kopalnie złota
Z jaskini Lodowej przez Albac wbijamy w kolejne pasmo górskie. Trochę offrajdu przez Cionesti i okoliczne lasy do Bistra. W górach na południe od szosy szukamy jeziora zaporowego, które widziałem na zdjęciach satelitarnych. Musiało powstać stosunkowo niedawno, bo na mapie go nie ma. W Lupsa zjeżdżamy na południe. Trafiamy nad jezioro, które jest dziwne. Zalano górską dolinę, wraz z drewnianymi domami i słupami telefonicznymi. Z gór spływają do jeziora strumienie czerwonej wody. Wjeżdżamy w góry, biwak znajdujemy na pochyłej łące pachnącej ziołami, w wysokiej trawie. Widok jak zwykle - okoliczne góry i dziwne jezioro w dolinie: do połowy niebieskie, dalej zielone i czerwone, przedzielone białą pręgą. Dziwne. Dziwne jest także piszczenie, które zaczynamy słyszeć. Sprawdzam auto, całą wbudowaną elektronikę - co tak rytmicznie piszczy? Za pobliskimi krzakami, może kilometr od nas, widać hałdę, osypisko. A na górze podjeżdża do krawędzi wielka wywrotka z włączonym sygnałem cofania i wysypuje urobek... Szczęśliwie o zmierzchu zakończyli pracę.
Następnego dnia próbujemy przebić się przez góry dalej na południe, ale ostatecznie zatrzymuje nas kolejna hałda. Inną drogą chcemy przebić się do Rosia Montana, ale szlaban i sprawna ochrona na pozornie zwykłej drodze blokują przejazd. To blokady związane z kopalniami złota, jakie są w okolicy i od lat dzielą lokalną społeczność i wyborczy elektorat na ekologów i zwolenników zachodnich inwestorów. Zawracamy i po czarnym jedziemy do pięknego miasta.
Alba Iulia
Miasto z przepięknym centrum historycznym otoczonym dawnymi murami miejskimi. Jest tak pięknie odrestaurowane, że trzeba zagłębić się w jego uliczki i place, zajrzeć do katedry z grobami węgierskich przywódców, do ślicznej cerkwi a opodal pałacu biskupiego przysiąść na ławeczce obok historycznych postaci z brązu. Do miasta trafiliśmy w czasie festiwalu mody, więc w cieniu zabytków prężą piersi śliczne dziewczyny w piękniejszych od nich kreacjach, a wokół skaczą, kucają, pełzają i orbitują grupy fotografów.
Sebes i Rapa Rosie
W Sebes także znajdziesz katedrę i i malutki, półokrągły kościół warowny. Ale tuż pod miastem jest ciekawostka geologiczna - Rapa Rosie, czyli Czerwony Wąwóz. Wąwóz kojarzy się z formacją posiadającą dwie naprzeciwległe ściany. Rapa Rosie to jedna ściana, fantazyjnie wypłukana w czerwonych piachach. Przed wąwozem jest rozległa polana, na której można stanąć na biwak. Jeszcze ciekawsze miejsce na nocleg jest nieco powyżej, z prawej strony polany, z szerokim widokiem na kotlinę z leżącym w nim Sebes.
Zamek Hunedoara
Przez Sebes biegnie autostrada łącząca Sibiu z Deva, a może nawet z Aradem. Więc całkiem on-roadowo korzystamy z tego dobrodziejstwa i teleportujemy się niemalże do samej Hunedoary. Wszystkie znane mi ekipy jechały do tego zamku. I słusznie, bo zamczysko jest bardzo zacne. Potężne mury, smukłe wieże, głęboka fosa, krużganki, sala tronowa, tajemne przejścia, witraże, sala tortur - czegóż chcieć więcej od średniowiecznego zamku? Otóż można chcieć, i my tego zaznaliśmy. W jednej z komnat grał na lutni średniowieczny muzyk. I żeby multinarodowej tradycji w Transylwanii stało się zadość, grajek był Węgrem. Zaskakujące jest otoczenie zamku. Co za mądrala, jaki popaprany umysł wpadł na pomysł, żeby wokół takiej historycznej atrakcji wybudować olbrzymie zakłady przemysłowe, hale fabryczne i dymiące kominy?
Wioski romskie
Po drodze często spotykaliśmy romskie osiedla. Nowe, okazałe, potężne domy, wykończone w charakterystyczny sposób blaszanymi falbankami, z drzwiami o wypukłych szybkach. Trudno ich nie zauważyć, trudno pomylić z czymkolwiek innym. Jak zwykle kontrowersyjne, ale trudno im odmówić swoistego uroku.
Kamienne cerkiewki
Może to nie jest zbyt popularne na off-roadowych wyjazdach, ale nas okrutnie ciągnie do zabytków. To jest obraz i wyznacznik kierunków, w jakim ewoluowało dane społeczeństwo. To odbicie obecnej kultury i ekonomii kraju. Potrafimy odpuścić stary kościół czy nawet zamek, ale nie przejedziemy obojętnie przy budowli wyjątkowo pięknej czy nietypowej. Jakimś wyznacznikiem jest lista zabytków UNESCO, innym jest nietypowa konstrukcja lub budulec, czasem przepiękne położenie lub historia z nim związana. Można dyskutować nad celowością zwiedzania kolejnych malowanych cerkwi w Bukowinie, skoro już widzieliśmy jedną z nich. Nie zastanawiamy się nad tym – po prostu zwiedzamy je po kolei, każda z nich jest inna i warta obejrzenia. Podobnie rzecz ma się z malutkimi cerkiewkami w Calan i Totesti. Obie z IX-X wieku. Nieduże, z kwadratową wieżą przechodzącą w trójkątne zwieńczenie. Zbudowane z piaskowca, a ta w Totesti z materiałów pozyskanych z ruin rzymskiej twierdzy warownej. Rzymskie kolumny wpasowane są w ścianę cerkwi, a ścieżkę wyznaczają ułożone w trawie kapitele nieistniejących kolumn. Wewnątrz mrok, chłód i surowe wyposażenie. Z Calan można przejechać do doliny, w której leży Sarmizegetusa, o której opowiem później. My tymczasem stajemy w korycie niewielkiej rzeki na obiad. Jest parno i zbiera się na deszcz. Traktorzyści jadący drogą obok rzeki przyglądają się z lekkim zdziwieniem, ale odpowiadają na nasze pozdrowienia.
Prawie Transalpina
Od strony Petrosani wbijamy się w wysokie góry. Gdzieś tam czeka na nas słynna Transalpina. Piękne wąwozy wyprowadzają na przełęcz GroapaSeaca, a stamtąd znowu w dół. Na rozjeździe w ObarsiaLotrului, gdzie Transalpina odbija na północ, jest kemping i naprzeciwko bar. Przed barem parkuje gromadka kultowych transporterów - busików. Podjeżdżamy, focimy dla Pawła „Białego”, rozmawiamy. To już czwarty„Balkan Bus Meeting” z udziałem ekip z Rumunii, Macedonii, Bułgarii. Jedziemy dalej, wzdłuż pięknego jeziora zaporowego Vidra w kierunku Voineasa. Jest późno, liczymy na znalezienie biwaku. Dojeżdżamy do przełęczy daleko za jeziorem, zawracamy, szukamy w bocznych, podmokłych drogach, błąkamy się wzdłuż jeziora, dojeżdżamy do zapory, znowu zawracamy. Pokazana na mapie widokowa trasa wzdłuż jeziora jest niedostępna, bo nie ma przejazdu przez zaporę. Teren nie sprzyja biwakowaniu. Ma wiele stromych i błotnistych dróg. Sprzyja natomiast offrajdowi. Po kilku godzinach wracamy do Lotrului, gdzie już biesiadują ekipy z busików. Spędzamy z nimi przemiły wieczór, rozmawiając o podróży, winie, o tym, jak inne nacje postrzegają Rumunów, o wszechświecie, o ważnym miejscu w Rumunii, które musimy zobaczyć (nazywają je rumuńskim Stonehenge). I o jutrzejszej trasie. Ma być piękniejsza i bardziej emocjonująca, niż Transalpina, którą planowaliśmy jechać. Rozmawiamy, pijemy i „śpiewamy” z młodymi, wykształconymi Rumunami, którzy są świadomi swojej kultury i historii, a jednocześnie czują się Europejczykami. Tego wieczoru, i przez cały czas pobytu w Transylwanii, mocno przewartościowałem pojmowanie słowa Rumunia.
Cindrel, czyli wspinaczka na 2 tysiące
Z częścią busikowej ekipy, z tymi, którzy jadą transporterem syncro (a więc z napędem na 4 koła) wjeżdżamy na północ w asfaltyTransalpiny. Dość szybko z niej zjeżdżamy i napieramy szutrową drogą przez góry w kierunku Sibiu. W kluczowym miejscu, na przełamaniu drogi, rozpoczynamy wspinaczkę na Cindrel (2244 m n.p.m. ), najwyższy szczyt pasma górskiego, w którym jesteśmy. Jedno z aut zostaje na polanie po drodze. Kolejne rezygnuje z krytycznego podjazdu, bo ma szosowe opony. Z podziwem patrzę, jak transporter syncro z crazy driverem, naszym przewodnikiem, podjeżdża wypłukanym, rozrytym, dość stromym zboczem. Ruszam za nim i lekko nie jest. Ale powolutku, konsekwentnie dojeżdżam do „lepszej” drogi, trawersującej zbocze naszej góry. Przejeżdżamy wśród łanów kwitnących mini rododendronów, walczymy z błotnistym ciekiem spływającym z gór i wjeżdżamy na połoninę. Wieje tak silnie, że reklamowy baner Landstore, niczym nie przymocowany, sam trzyma się na drzwiach naszej landryny. Jeszcze kawałek po prawie płaskim i podmokłym i jesteśmy na szczycie. Kawałek od szczytu, w kotle polodowcowym, leży pięknej urody górski staw. Ze szczytu można jechać w kierunku Sibiu po połoninach, droga jest widoczna na kilku najbliższych pagórkach. My wracamy tą samą drogą, którą przyjechaliśmy.
Z przełęczy szutrami wyjeżdżamy z gór na miejsce spotkania z resztą ekipy. Tam żegnamy sympatycznych Rumunów i pędzimy w kierunku miejsca, które nam polecili. Kłopot w tym, że jest ono w obszarze, przez który wczoraj przejeżdżaliśmy. Ale dojedziemy tam w miarę sprawnie, bo prawie od Sibiu biegnie autostrada, więc nadłożenie 150 kilometrów nie stanowi problemu. Potem jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów do atrakcji i powrót tą samą drogą. Cóż to jest, cóż to znaczy, gdy są wakacje?
Cdn.
Aby przeczytać dalszą historię tej wyprawy zajrzyj TUTAJ